Kąt pełen ciemności, czyli jak paranoja daje czasem odrobiną szczęścia.
Obydwa człony tytułu
pochodzą od Szychowiak. To dzięki nim postanowiłem spróbować dokonać włamania do
przestrzeni poetyckiej proponowanej w wydanym przez wydawnictwo j tomie „Uwaga
obiekt monitorowany”. Broń Boże, nie twierdzę, że autorka jest paranoiczką. W
żadnym wypadku! Ale sam język, którym się posługuje, by opisać wszechobecną
ciemność pojawiającą się nader często, quasi paranoiczny już jest. Nacechowany
poczuciem strachu i lęku przed bliżej nieokreślonym zagrożeniem. I faktycznie, gdy
wejdzie się w te wszystkie „ciemne korytarze” wierszy, te „kilometry
strachu zwerbowane po latach” na stronę poetki, nie ma się co do tego
żadnych wątpliwości, że inny być nie może.
Jest to tak głęboko intymny język
samotności, że momentami, aż przeraża. Nie tylko czytelnika, ale także, mam
wrażenie, samą autorkę, która na różne sposoby próbuje sobie z tą samotnością
poradzić, a tej, także na kartach książki nie brakuje. Zwłaszcza w pierwszej
części, zatytułowanej: „Stan podgorączkowy”. Dochodzi w niej do swoistego,
iście klaustrofobicznego, zawężania przestrzeni, w której nie sposób już się
ukryć, nawet samemu przed sobą. Być może dlatego, już w drugim wierszu, pojawia
się zgrzyt „w tym związku sam na sam” i następuje poszukiwanie jakiegoś
rozwiązania, choćby i nawet w innym wcieleniu, które uwolniłoby autorkę „Obiektu”
z tego jednorodnego świata, gdzie „wszystko czarne i niewidzialne”. Czy
to się udaje jest sprawą drugorzędną. Najważniejszy jest sam fakt podjęcia
świadomej decyzji o rozpoczęciu podróży do wnętrza siebie, jakkolwiek
patetycznie by to nie brzmiało. Najważniejsza jest droga, na której stawia się
niepewne „kroki, omijając pozostawione wcześniej ślady”. I taką właśnie drogą,
przez sam środek egzystencjalnej Sahary kroczy Szychowiak. Wbrew wszelkim
niepewnościom, zwątpieniom i stanom permanentnego strachu przed tym, co
nieznane i co może objawić się na tej
pustynnej drodze.
Czytając pierwszą część tomu, odnosi
się nieodparte wrażenie, że następuje w niej jakiś bardzo dziwny obrzęd inicjacyjny,
mający za zadanie dokonać oczyszczenia, przewartościowania pojęć, rozszerzenia
zawężonej i skurczonej wcześniej przestrzeni. I to rzeczywiście się dzieje w
tych wszystkich konfesyjnych frazach, w których poetka zaczyna rozmawiać sama
ze sobą, tym inicjacyjnym językiem wrażliwości, który będzie miał swoją bardzo
mocną kontynuację w drugiej części książki. W wierszu „Zapomniałam”, gdzie
następuje pewien rodzaj inicjalizacji, a więc wstępny proces na drodze
oczyszczenia, mówi:
Coś
się w nas popsuło,
kochana,
nie wiem, kiedy
zapomniałam
dlaczego.
Jedno
natomiast jest pewne, że to potwornie boli, jak w wierszu „Sama nie wiesz”,
gdzie pada bardzo ważne pytanie:
Co
Cię tak nagle nieznajomo boli,
że
aż chcesz się dowiedzieć, skąd
ten
ból wyrasta i kto go zasiał?
Odpowiedź
jednak nie jest już tak prosta i wymaga dużo głębszego wglądu. Wymaga wejścia w
najciemniejsze rejony świata, gdzie „buro po horyzont, żadnych śladów po
słońcu”, a „zimno wciska się każdą szczeliną”. Nic więc dziwnego, że
pojawiają się ogromne wątpliwości: „co ja tu robię, jak to się stało, że nie
poznaję tego miejsca?”, miejsca, w którym już wszystko człowieka przerasta
i nawet własne ciało przestaje mieć jakąkolwiek chęć na rozmowę, jak w wierszu
„Cicho, ciszej”. Przebywając w takiej przestrzeni chce się jedynie „upaść
gdzieś wygodnie, zaczekać, aż ciemność wróci tam, skąd przyszła. Do siebie”.
Ale ona nie wraca. Wręcz przeciwnie. Narasta. Nasila się. Przejmuje władzę.
Dokonuje kolejnego kroku w rytuale inicjacji - tak zwanego obrzędu przejścia na
wyższy poziom. Ale tak już z ciemnością bywa, że albo zabiera i zagarnia
wszystko, pozostawiając po sobie pustkę, albo obojętnie przechodzi obok.
Niestety, w przypadku wierszy Szychowiak,
na każdym niemal kroku, uwidacznia się pierwsza z opcji, czerń rozlewa się
hektolitrami. Egoistycznie zagarnia wszystko, choć na szczęście robi to zbyt
szybko i pobieżnie, zostawiając za sobą garść skrawków, prześwitów z innego
świata, gdzieś z pogranicza jawy i snu, egzystencji i śmierci, gdzie
„pojebalnia” zwana życiem słabnie na sile. To w tej właśnie przestrzeni
prześwitów, tych milisekundowych skrawków, poetka zdaje się odpowiadać na
prośbę, skierowaną przez Adama Zagajewskiego w wierszu „Spróbuj opiewać
okaleczony świat”, a dzięki jedynemu w swoim rodzaju, pozornie paranoicznemu
językowi, jest w stanie to zrobić. I robi to. Podejmuje to wielkie ryzyko
tamowania obficie krwawiących ran świata i od razu zaczyna z wysokiego „C”,
robiąc wyrzuty Sile Najwyższej, Pierwszej Przyczynie, Pierwszemu
Poruszycielowi, krótko mówiąc Bogu. W ostatnim wierszu pierwszej części, która niejako
stanowi prolog do części drugiej, oskarża Go, chyba w swojej własnej
bezsilności, że siedzi gdzieś wysoko, a mógłby przecież „czasem z nudów
spaść na ziemię”, albo zainteresować się wierną swoją armią, która „zajmuje
się wyłącznie sobą”, bo „na resztę nie ma pomysłu i chęci”.
Tłumaczy, że „to żaden grzech wycofać z życia wszystko, co sieje
zniszczenie”, a nawet wygraża się, że jak wpadnie w końcu, to ona pokaże Mu
palcem, punkt po punkcie „listę spraw zaniechanych, katastrof, które się
chyba nie wydarzyły, tych ludzkich i całkiem nieludzkich historii”. W tej,
jakże pięknej modlitwie - tak, modlitwie, bo to jest chyba najwłaściwsze słowo,
opisujące to, co robi Szychowiak, kiedy podnosi wzrok ku górze, wołając w swej
metafizycznej udręce o sprawiedliwość - jej „paranoiczny” język osiąga apogeum.
A uparte milczenie Boga prowokuje autorkę do zastosowania zgoła innej strategii
działania. Strategii milczącej obecności (wiersz Poczta), cichego
współtowarzyszenia (wiersz Pierwsze miejsce), współodczuwania (wiersz rozruch),
współprzeżywania ( wiersz Dobre miejsce), i wreszcie współczucia (wiersz
Czułe ucho). To właśnie dzięki
tej strategii poetka z powodzeniem może sparafrazować słowa wypowiedziane
kiedyś przez Einsteina, że „byliśmy w błędzie…to co nazywamy materią, w
rzeczywistości jest energią, której wibracja została spowolniona do poziomu odbieranego
przez nasze zmysły”, w ustach której mogłoby to brzmieć: byliśmy w błędzie…to
co nazywamy pustką po ludziach, miejscach, czy zdarzeniach, w rzeczywistości
jest wyższym istnieniem, którego wibracja została spowolniona do poziomu
odbieranego przez zmysły. I taka właśnie pustka jest czymś najlepszym, co
człowieka może spotkać.
Wchodząc jednak w poetyckie przestrzenie
pustki, jakże wyzwalającej, trzeba być bardzo ostrożnym. Trzeba najpierw
odnaleźć właściwe wytrychy i włamywać się weń umiejętnie, nasłuchując, za
którymi dokładnie drzwiami słychać, to jakże wysublimowane milczenie poetki. Muszę
przyznać, że ja zrobiłem to nieostrożnie i od kilku dni odczuwam dość mocny
dyskomfort, kiedy próbuję zamykać oczy, chcąc zasnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz