Andrzej Łuczeńczyk "Dzieła zebrane"
Państwowy Instytut Wydawniczy
(2018)
„W
kącie [mowa o mieszkaniu Henryka
Berezy, przyp. red.] udało mi się znaleźć wszystkie cztery
książki Łuczeńczyka z dedykacjami. Pomyślałem, no cud. Wydajmy
je. Nie wiedziałem, że wyjdzie tak dużo, bo książeczki są takie
malutkie, niepozorne. Jednak, jak robiliśmy to na współczesnym
składzie, okazało się, że książka urosła. Zgłosiłem pomysł
w redakcji. Dyrektor ze swoją ostrożnością zapytał, czy na pewno
nie jest to literatura chłopska, za którą
niespecjalnie przepadał. Zapewniłem: Nie, broń Boże! I zaczęliśmy
przygotowania”. Tak, o początkach powstawania „Dzieł
zebranych” Andrzeja Łuczeńczyka, które
ukazały się nakładem Państwowego
Instytutu Wydawniczego w 2018 roku, mówił
na łamach Wspólnoty
Łęczyńskiej,
redaktor tomu Paweł Orzeł.
Udało
się! —
chciałoby się wykrzyczeć, bo oto w
ręce czytelników
trafia książka wyjątkowa i
niepowtarzalna, oddająca dziejową sprawiedliwość temu, kto na
takową zasługuje niewątpliwie.
W
książce, obok najważniejszych dzieł
Łuczeńczyka („Przez
puste ulice”, „Kiedy otwierają
się drzwi”, „Gwiezdny
Książę”, „Źródło”,
„Wyzwanie”),
dwóch niepublikowanych opowiadań
(„Kosynierzy”
i „Niedzielne radio”), dziesięciu
opowiadań rozproszonych i dramatu „Mistrz”,
znajduje się także bardzo pomocny
wstęp Przemysława Kaliszuka oraz posłowie Adama Wiedemanna. Mamy
tam również
kalendarium życia i twórczości,
obszerny biogram i bibliografię. Wszystko to stanowi integralną i
głęboko przemyślaną całość.
Jakże
proroczo, w kontekście rehabilitacji wielkiego zapomnianego pisarza
z Ludwina, brzmią słowa Grzegorza Jacka Pylicy w tekście
wspomnieniowym opublikowanym w 2003 roku, w Gazecie
Wyborczej: „Pozostawił
po sobie bogatą spuściznę literacką. Wiele utworów
czeka na opracowanie, przepisanie z rękopisu
i wydrukowanie. Całość warta jest fachowej analizy —
wraz z interesującą biografią —
może stanowić ciekawe studium lub
temat pracy naukowej”. Choć żal bierze, że proroczymi nie
okazały się słowa Bohdana Zadury z blurbu umieszczonego na tylnej
części okładki „Dzieł
zebranych”, że książki Łuczeńczyka powinny „być
bestsellerami”, bo powinny i co do tego nie mam najmniejszej
wątpliwości.
Wątpliwości
te starał się rozwiewać wielki admirator pisarstwa ludwińskiego
gwiezdnego księcia, legendarny krytyk literacki, Henryk Bereza, bez
którego,
zdaje się, nie sposób
dobrze zrozumieć i zinterpretować
tej, jakże osobnej do szpiku kości, twórczości,
balansującej na granicy rzeczywistości dostępnej tylko nielicznym,
powiedziałbym nawet: wybranym. Niepodobna nie znać tego swoistego
preludium do łuczeńczykowego śmierciopisania, którym
jest wydana w Państwowym Instytucie
Wydawniczym książka pod redakcją Pawła Orła, „Alfabetyczność”.
To w niej zostaje nakreślony szerszy kontekst, pewna matryca
rzeczywistości, swoista miara zrozumienia niewidzialnych i
pozazmysłowych doświadczeń w obcowaniu z prawdziwą literaturą,
„żeby
możliwy stał się taki duchowy kontakt z czytanym słowem, kiedy
tajemnica tekstu dobrego lub złego odsłania się, kiedy odkrywa się
życie lub śmierć czytanego słowa, kiedy jest się niemal
świadkiem papierowego porodu lub poronienia słowa i wie się lub
przeczuwa, czy słowo jak niemowlę ma przed sobą życie zdrowe, czy
kalekie (...). Rezultat pracy ducha musi spotkać się z pracą
ducha, żeby mógł
nastąpić akt rozpoznania i zrozumienia (...)”. A zatem, wszystkie
te antropomorficzne, i nie tylko, wskazówki
Berezy, poczynione w „Alfabetyczności”,
są nieocenionym materiałem do właściwej pracy ducha, do głębszego
doświadczenia słowa, do wejścia przez ciasną bramę, jaką
pozostawił, myślę, z pełną świadomością, a nawet
premedytacją, wielki pisarz z Ludwina, Andrzej Łuczeńczyk. Czy
zatem mogą dziwić słowa redaktora „Twórczości”,
wygłoszone 13 sierpnia 1991 roku nad grobem autora „Gwiezdnego
Księcia”? Słowa kogoś, kto
najgłębiej chyba rozumiał wagę jego literackiej spuścizny, że
oto: „odchodzi
od nas książę z ducha, wybraniec,
owładnięte tajemniczymi mocami narzędzie słowa”. I dalej:
„prawdziwi
pisarze są wielką rzadkością,
żyje ich teraz kilku, najwyżej kilkunastu”, oraz: „w
słowie i przez słowo sięgał
Andrzej Łuczeńczyk do największych tajemnic nieba i ziemi, istniał
wśród
nich, pisał, jak istniał”
Na
antypodach świata, w swoim
własnym mikrokosmosie
A
jak istniał? A no właśnie tak. Na
antypodach świata. W swoim własnym, osobnym, ludwińskim
mikroświecie, posiadającym zaledwie kilka ulic. Na pozór
nic szczególnego. Zwykła wieś,
jakich wiele na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim. Ale to właśnie
tu, w tej niczym nie wyróżniającej
się miejscowości, urodzony 10 grudnia 1945 roku Łuczeńczyk
wyznaczał swoje tajemne orbity twórczości,
po których
konsekwentnie poruszał się do
końca swoich dni. To w Ludwinie, niczym mitologiczny demiurg,
powoływał do życia niezbadane dotąd światy. Zapisywał wielkie
tajemnice istnienia. Niejednokrotnie stając się ich
depozytariuszem.
Kto
wie, może właśnie osobność tego
specyficznego łuczeńczykowego świata redaktor tomu „Dzieł
zebranych”, Paweł Orzeł wraz z Anną Sztwiertnią, autorką
grafiki, próbowali
odwzorować na okładce,
umieszczając tam sugestywny obraz przedstawiający pewien
konglomerat rzeczywistości. Oto z jednej strony mamy tam widoczny
zarys postaci, czarnej, tajemniczej i niedookreślonej, z drugiej
zaś, gdy przyjrzeć się temu głębiej, stanowiący jakby wycinek
nocnego nieba z widocznymi wyraźnie gwiazdami i konturem drogi
pośrodku głowy. Drogi wiodącej ku niedostępnym dla zwykłych
śmiertelników
przestrzeniom universum.
Cała
historia rozpoczyna się w czasach wojennych, kiedy to matka Andrzeja
Łuczeńczyka, Walentyna, zostaje wywieziona w 1940 roku do Niemiec,
gdzie poznaje Bronisława Młynarczyka, żołnierza kampanii
wrześniowej, i przyszłego ojca pisarza, osadzonego w obozie
jenieckim. Po zakończeniu wojny wraca do Ludwina, gdzie w 1945 roku
na świat przychodzi Andrzej. Niestety wychowuje go sama. Pomocą
jednak służą dziadkowie Jan i Antonina Łuczeńczykowie i wuj
Hipolit, z którym
chłopiec miał bardzo dobry
kontakt, czego dowodem jest to, że często widywano ich siedzących
razem w progu domu i rozmawiających. Siedmioklasowy system szkolny w
przypadku przyszłego literata odbywał się dwutorowo. Pierwsze
sześć klas ukończył w Ludwinie, a ostatnią, siódmą,
przebywając u swojej matki chrzestnej w Bytowie. Po jej ukończeniu
wrócił
do rodzinnych stron. O kolejnych etapach edukacji sam Łuczeńczyk
mówił
na łamach „Kameny”,
w której z resztą zadebiutował w
1969 roku jako prozaik, tak: „Trzy
lata uczyłem się w Liceum
Ogólnokształcącym
im. Stanisława Staszica w Lublinie, z którego
w dobrej pamięci zachowałem przede
wszystkim panią Małgorzatę Szewczyk, świetną polonistkę. Potem
zrobiłem sobie długą przerwę, by wreszcie, w trybie zaocznym,
zdać egzaminy maturalne”. Maturę zdaje w styczniu 1978 roku w
Liceum dla Pracujących w Lublinie.
W
tym czasie, „świeżo upieczony”
maturzysta ma już debiut dawno za sobą, ale prócz
tego także wiele publikacji w
ważnych czasopismach literackich, jak choćby w paryskiej
„Kulturze”,
pod kierownictwem Giedroycia, londyńskiej
„Oficynie
Poetów”, czy polskiej „Kamenie”.
W
maju 1979 roku żeni się z Katarzyną
Szczepańską, z którą
wkrótce
wyjeżdża do Wielunia, zatrudniając
się w tamtejszym „Wieluńskim
Przedsiębiorstwie Budowlanym” i nawiązuje tam współpracę
z warszawskim Wydawnictwem Czytelnik, które
w 1982 roku wyda jego książkowy
debiut „Przez
puste ulice”.
Całe
lata 80. to cudowny rozkwit łuczeńczykowego pisarstwa. Trajektorie
orbit zaczynają zataczać coraz to szersze kręgi. Dychotomia
mikroświatów
i mikrokosmosów Łuczeńczyka coraz
pewniej wychodzi na świat z ciasnych i ciemnych pomieszczeń
ludwińskich kotłowni szkoły i ośrodka zdrowia, gdzie od 1986.
pracował jako palacz. Pojawiają się kolejne jego książki
publikowane w wydawnictwie Iskry, opowiadania w najważniejszych
pismach literackich, jak choćby „Twórczość”,
czy „Akcent”,
wywiady, nagrody, stypendia twórcze, a nawet propozycje ekranizacji,
czy napisania słuchowiska dla
Teatru Polskiego Radia. A zatem wszystko to, czego pisarz świadomy
swego talentu powinien od świata otrzymać. I otrzymywał, ponad
wszelką wątpliwość. Aż do tragicznej śmierci w 1991 roku.
Ostatnie godziny spędził w domu. Żona ciotecznego brata Andrzeja,
Krystyna, tak wspominała ostatnie popołudnie pisarza: „Były
żniwa, niedzielne popołudnie spędzaliśmy z mężem u moich
rodziców,
wtedy na podwórko Łuczeńczyków
zajechała taryfa. Romek powiedział,
że Andrzej uciekł ze szpitala. Poszliśmy do niego. Wyszedł ze
szpitala w piżamie i wsiadł w taryfę, powiedział koledze, że
jedzie na godzinkę dwie do domu, a potem wróci
do szpitala. Ale on już tam nie
chciał wrócić.
Przyjechał po południu i w nocy zmarł. Chyba czuł, że umrze i
chciał być w domu. Spędziliśmy z nim dwie godziny. Siedział
przed domem, normalnie rozmawiał, ale nie wyglądał jak żywy
człowiek. Przyszłam do teściowej i mówię:
—
Andrzej wygląda jakby już umarł,
tyle że mówi
i ma oczy otwarte. No i w nocy zmarł.
Miał zaledwie 45 lat”
Śmierciopisanie
Edward
Stachura miał swoje „życiopisanie”.
Chcąc spiąć twórczość
Łuczeńczyka klamrą, która
oddawałaby istotę jego pisarstwa,
tak jak w przypadku Stachury, myślę, że najodpowiedniejszym
stwierdzeniem mogłoby być „śmierciopisanie”.
To jakże głębokie zainteresowanie tajemnicami życia i śmierci,
którymi
przesiąknięty jest niemalże cały
dorobek wielkiego zapomnianego pisarza z Ludwina, może mieć, jak
sądzę, swoje podłoże w tragicznym wydarzeniu z wczesnej młodości
Łuczeńczyka. Chodzi o nieopisaną tragedię, która
wydarzyła się nad jeziorem
Rogóźno.
To tam na oczach kolegów,
w ciemnej torfowej wodzie, utonął
jeden z przyjaciół
Andrzeja. Czy zatem może dziwić fakt, że prozatorski debiut,
otwierający tom „Dzieł
zebranych”, rozpoczyna się opowiadaniem „Ciemna
woda”? Jasne wskazówki rozwiewające
wszelkie wątpliwości daje nam świadek tego wydarzenia i bliski
przyjaciel ludwińskiego literata, Ryszard Białek, który
mówi: „ Dylemat bohatera ma swoje źródło
w prawdziwym wydarzeniu. Mowa jest tam o trójce
przyjaciół, którzy
wypłynęli na jezioro i dwóch
z nich nagle zaczyna się topić,
trzeci zaś w szoku, osłupieniu, rozterce, nie ratuje żadnego, bo
nie wie którego
najpierw. Opowiadanie to [„Ciemna woda”,
przyp.
red.] mogło być podyktowane
zdarzeniem, które
wspólnie przeżyliśmy nad
Rogóźnem.
Byliśmy wtedy nad jeziorem w dwóch
grupach, Andrzej z kolegami dotarł
autobusem, a młodsza grupa (wśród
nich ja) dojechaliśmy rowerami. W
trakcie naszego pobytu w płytkiej wodzie utopił się Stanisław D.
Mieliśmy niewypowiedziane pretensje do ich grupy, że nie szukali
kolegi, że na naszych oczach w odległości 20 metrów
utopił się. Andrzej chyba czuł
się odpowiedzialny za to zdarzenie, bo podszedł do nas tłumacząc,
że myśleli, że Stasiek jest z nami”
Nie
tylko „Ciemna woda” jako taka, ale cały
debiutancki zbiór
opowiadań „Przez
puste ulice” zakreśla dość
sugestywnie wszechobecność śmierci, która
wdziera się bezpardonowo w życie
jednostki wrażliwej i otwartej na wielkie tajemnice bytu i która
nie opuszcza go na krok. Zaciska coraz mocniej pętlę
mroku i ciemności, czego emanacje można obserwować w całej
twórczości
pisarza. Ten późny
debiut książkowy Łuczeńczyka —
miał wtedy trzydzieści siedem lat
— to
nie tylko opisy prozaiczności życia
klasy robotniczo-wiejskiej, ale przede wszystkim próby
poradzenia sobie ze zmieniającą
się rzeczywistością w otoczeniu jednostki, jak też zmiany jej
samej. W tych jedenastu opowiadaniach, zawartych w tomie „Przez
puste ulice”, mamy zatem do czynienia „z życiem
skonfrontowanym z wielokształtną, choć utajoną, wszechobecnością
śmierci”, jak słusznie zauważył Henryk Bereza. Chcąc jednak
wejść głębiej i zrozumieć tanatyczną naturę ludzkiej
egzystencji, trzeba zdobyć się na heroiczną wręcz odwagę
zdystansowania się, patrzenia chłodnym okiem na ludzkie tragedie.
Tak właśnie, zdaje się, w swojej kolejnej książce „Kiedy
otwierają się drzwi”, postąpił
Łuczeńczyk, stając się zimnym obserwatorem. Oto tutaj
przedstawiany jest świat półnagi,
anonimowy i bezosobowy. Bohaterowie ogołoceni są z imion, nazwisk,
biografii, czy swojej przeszłości. Pojawiają się jedynie
określenia: kobieta, mężczyzna, on, czy nazwy zawodów,
jak lekarz, taksówkarz. Wygląda to
tak, jakby narrator chciał przekazać nam wiadomość, jakby
próbował
zawrzeć w tej ascetycznej formie pewien ponadczasowy uniwersalizm,
że właściwie bohaterem jego opowiadań mógłby
być każdy z nas.
Prędzej
czy później
poszukiwania Łuczeńczyka musiały zaprowadzić go w najciemniejsze
rejony uniwersalizmu, przedzierającego się już w poprzednich
książkach, uniwersalizmu wszechobecnego zła. Nic więc dziwnego,
że po śmierci pisarza jedyną książką, której
druk został wznowiony, był właśnie
„Gwiezdny
książę”. Ta jakże specyficzna
mikropowieść o maxi zasięgu, osadzona w średniowiecznych
realiach, mówi
o księciu, który
uzurpując sobie boską władzę,
morduje rękami innych wszystkich swoich konkurentów.
Choć i tu, jak słusznie zauważył
Bereza, „zbrodnie
samego księcia są czym innym i
pochodzą z innego wymiaru spraw świata. Zabijając książę działa
jak Bóg,
który oskarża i karze. Książę
sprawdza swoimi zbrodniami kim jest człowiek w obliczu zbrodni,
uzyskując niezbite dowody, że człowiek czynnie lub biernie
zbrodnie aprobuje, wliczając je do praw świata. Zbrodniom księcia
nikt się nie przeciwstawił, zabijani idą posłusznie pod miecz,
pokonani wielbią zwycięzcę, bardowie opiewają piękno świata.
Świat święci tryumf zbrodni, ponieważ zbrodnia rządzi światem”.
Koniec końców,
rozczarowany tryumfem zbrodni książę
popełnia samobójstwo,
wypływając na sam środek jeziora,
choć sam Łuczeńczyk nigdy nie potwierdził, że książę
faktycznie zginął. To bardzo ciekawe, że w kolejnej ważnej, jeśli
nie najważniejszej książce, pojawia się motyw jeziora jako
sprawcy śmierci, powracający jak echo, przypominające wydarzenia
sprzed lat. Echo tej traumy z przeszłości wnikliwy czytelnik może
wyczuć także w czwartej powieści Łuczeńczyka „Źródło”,
w której
przedstawiony jest świat płatnego
mordercy. Świat rozdwojenia jaźni, nieopisanej samotności
człowieka, ale też tryumfu zbrodni. W kontekście opisanych powyżej
wydarzeń znad jeziora, bardzo wymowne jest, że autor „Źródła”,
głównemu
bohaterowi nadaje imię Adam,
używając tylko inicjału nazwiska S. Pokusa, by zadać sobie
pytanie, czy nazwisko rozpoczynające się na literę S nie odsyła
czasem do tragicznej historii z przeszłości, jednak istnieje. Choć
z drugiej strony, biorąc pod uwagę uniwersalizm próz
Łuczeńczyka, należałoby szukać
znacznie głębiej. Symboliczność imienia Adam, nie tylko w
biblijnym kontekście, ale przede wszystkim w dzisiejszych
poszukiwaniach, dotyczących znaczenia tego imienia, prowadzą do
bardzo ciekawych konotacji znaczeniowych. Współcześnie
genezy tego imienia dopatruje się w językach sumeryjskim (od ada –
mu, czyli mój ojciec), akadyjskim (zrodzony), czy arabskim (łączyć
się). Wszystkie te znaczenia słów
prowadzą do konkluzji, że oto w
utworze możemy mieć do czynienia z czymś znacznie większym i o
wiele mocniejszym od człowieka. To znamienne S w połączeniu z
imieniem Adam stanowi jakże uniwersalny wymiar ludzkiej egzystencji
zmagającej się z wszechogarniającym świat złem. Złem nie tylko
w aspekcie materialnym, ale i metafizycznym, a koniec końców
duchowym. Z Lucyferem próbującym
zapanować nad człowiekiem już od zarania dziejów,
próbującym doprowadzić człowieka
do autodestrukcji.
Nazwisko
określa pewną historię, swoistą
genezę każdego z nas. Wskazuje na źródło,
z którego
indywidualny człowiek się wywodzi.
Zastanawiam się, czy Łuczeńczyk używając tej wyjątkowo
symbolicznej asocjacji, określającej głównego
bohatera, nie chciał powiedzieć,
że podejmując się próby
zrozumienia zła i jego istoty
należy przede wszystkim zacząć od źródła
właśnie, czyli de facto od samego siebie.
Biorąc
do ręki „Dzieła
zebrane” można oczywiście jednostkowo zachwycać się
poszczególnymi
opowiadaniami czy mikropowieściami.
Można gloryfikować piękne, czyste jak kryształ narracje, czy
operowanie różnego
rodzaju stylistyką. Można popaść w uniesienie czytając idealne
dialogi. Można niewątpliwie też „pobawić
się” w poszukiwanie ukrytych kodów,
znaczeń, wyrazów-kluczy,
jak zrobił to Adam Wiedemann w
posłowiu. Jedno natomiast jest pewne. Chcąc poczuć „ducha
Łuczeńczyka”, jego mroczny
klimat, trzeba po prostu do Ludwina przyjechać. Można dla przykładu
pójść
nad jezioro, o którym
pisał. Schować się gdzieś przed
wścibskimi spojrzeniami i wpatrując się w ciemną toń wody,
czytać. Najlepiej opowiadanie Ciemna
woda.
No i koniecznie
trzeba odwiedzić prawosławny
cmentarz w Dratowie, gdzie spoczywa Andrzej Łuczeńczyk, by oddać
należny mu hołd.
Rafał Kasprzyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz