Czułość nad czułościami i wszystko czułość.
O poetyckim debiucie Pauliny Pidzik
W 1995 roku Edward H. Adelson, profesor prestiżowej amerykańskiej
uczelni MIT, odkrył i dokładnie opisał niesamowite złudzenie
optyczne nazwane „szachownica Adelsona”. Ten zacny uczony,
wydawać by się mogło, w bardzo prosty sposób zarysował problem
naszego postrzegania rzeczywistości. Oto za pomocą kontrastu
kolorów udowodnił, że tak naprawdę wiele rzeczy nie jest tym,
czym na pierwszy rzut oka się wdają. Narysował on szarą
szachownicę, na której postawił zielony walec rzucający nań cień
oraz zaznaczył dwa pola, jasnoszare i ciemnoszare, opisując je
literami A i B. Patrząc na nie, widzimy dwa różne kolory, ale
kiedy połączymy owe pola kolorem z pola A na przykład, to nagle
okazuje się, że obydwa mają tę samą barwę. Ktoś mógłby
zapytać, co wspólnego ma debiut poetycki Pauliny Pidzik „(wejście
w las)” z obrazem szachownicy Adelsona?
Szachownica Pidzik
A no ma. I to bardzo wiele. Kiedy weźmie się do rąk tę
podzieloną na trzy części książkę i kiedy trzyma się w
dłoniach okładkę, ma się wrażenie, jakby była korą drzewa. Ale
nie o okładkę tutaj chodzi, choć sama w sobie też jest bardzo
wymownym symbolem, lecz o to co jest w środku. Wiersze tam zapisane
są jak te kwadraty na szachownicy Adelsona. Kwadraty ciszy,
odchodzenia, śmierci, choroby, kruchości bycia zawieszonego gdzieś
pomiędzy światłem a ciemnością, życiem i śmiercią, błękitem
i ziemią. A kim jest Pidzik w tym wszystkim? Jest waśnie tą linią,
tym pasem koloru łączącym i demaskującym zarazem, iluzoryczność
naszego postrzegania rzeczywistości. Jest bardzo odpowiedzialnym i
pokornym niesłychanie, poszukiwaczem przebłysków harmonijności
świata, który w jej wierszach jawi się jako żywy organizm. Jednak
aby to poczuć, zrozumieć i zaakceptować, trzeba spełnić kilka
warunków.
Po pierwsze trzeba zdobyć się na odwagę dostrojenia siebie do
siebie samego, co nie jest takie proste, „wybiega ze mnie/
niespokojny oddech do granicy lasu/ zdejmuję sukienkę/ blizny/
drżące ciało” (sosna sarna), ani przyjemne, „przychodzą
do mnie tamte noce/ milczące rzędy ciał/ powolne odbieranie
oddechu/ zanikanie liści/ zapadanie w bladość prześcieradeł/
chłód przełykany po kropli” (zapowiedź) i
czasem wymaga wręcz niemożliwego.
Po drugie konieczny jest pewnego rodzaju dystans do świata, co
wydaje się jeszcze trudniejsze. Dystans do całej gamy atakujących
człowieka z każdej strony, iście apokaliptycznych obrazów i
zdarzeń, jakie funduje nam codzienność, czy tego chcemy czy nie.
Trzeba zatem zmienić optykę patrzenia i zbudzić w sobie dziecięcą
wrażliwość na szczegół. Takie właśnie widzenie, niemalże o
kwantowej głębokości, bardzo wyraźnie widać w wejściu w las.
I po trzecie wreszcie, aby dopełniło się oczyszczenie nas samych
z naleciałości „końcoświatowych” doświadczeń w nas samych,
aby nastąpiło upragnione katharsis, nieodzownym warunkiem sine qua
non staje się znalezienie odpowiedniego miejsca do spotkania z
tajemnicą przygodności bytu. Pidzik takowe miejsce odnalazła
perfekcyjnie. Miejscem tym okazał się las, z którym obcowała od
dzieciństwa i w którym znalazła ukojenie i czułość matki Ziemi.
To z tej czułości, z tych przytuleń, mam wrażenie, rodzą się te
wszystkie intymne zapisy interakcji, pomiędzy tym kto rozumie i
kocha (autorka), a tym kto jest kochany, czyli żywy organizm
planety.
Mało tego, te wszystkie doświadczenia bliskości, te wszystkie
uściski, utulenia, wzruszenia i zanurzenia Pidzik w tajemnicę ciszy
lasu, stają się niemal, jak megalityczne kamienie Stonehenge, z
których pobudowała swoją własną, prywatną i niedostępną
świątynię. Świątynię, gdzie powstają najpiękniejsze modlitwy,
najgłębsze dialogi jednostki w pełni świadomej swego połączenia
z kosmosem. Może właśnie stąd bierze się ta powtarzalność i
mantryczny wydźwięk jej poezji, zawartej w debiutanckiej książce?
Może te wszystkie ucieczki w las, wcale nie są ucieczkami i formą
alienacji, ale są cichym i w pełni uformowanym powrotem do
praźródła, powrotem do istoty człowieczeństwa i wreszcie
powrotem na łono, jakiejś bliżej nieokreślonej, wyższej
świadomości?
Jedno natomiast jest pewne. Aby dobrze zrozumieć poezję Pidzik
trzeba wyzbyć się, albo przynajmniej ograniczyć do minimum,
pozytywistyczne patrzenie mędrca szkiełkiem o okiem. Nie jest to
łatwe, bo nasza ludzka natura jednak ma ogromną skłonność do
porządkowania rzeczywistości, do szufladkowania i nadawania jej
jakichś sztucznych ogólności. Ale to niestety pułapka, w którą
każdy z nas wpada, mniej lub bardziej świadomie. Pułapka, która
niejednokrotnie determinuje nieporozumienia, zawęża pole widzenia i
prowadzi do powierzchownych wniosków i niesprawiedliwych osądów.
Mam takie nieodparte poczucie, że w przypadku poezji Pidzik, tak
właśnie w dużej mierze się stało. Dla jednych stała się
ekopoetką, dla innych tylko reżyserką przeciętnego horroru, a dla
kolejnych synonimem pejoratywnego pojęcia kiczu.
Poetka milczenia i gestu.
Dla mnie jest ona poetką niewidzialnej przestrzeni, o której ona
wie, że istnieje. Jest Nietzscheańskim linoskoczkiem balansującym
na linie rozpiętej nad światem. Jest poetką milczenia i gestu. I
wreszcie, po części, jak Stachura, jest poetką samotności i
prawości, o której w Fabula rasa pisał: „Samotność jest
prawością. Samotność jest najpierw prawością potem
oczywistością. Jest naturalnym odsunięciem się od iluzji. Jest
uświadomieniem sobie iluzji i naturalnym odrzuceniem każdej iluzji.
Jest stanięciem oko w oko z czarną dziurą. Jest przerażeniem i
wyzwoleniem od przerażenia. Jest tunelem do życia. Nie zna smaku
prawdziwego życia, kto przez tunel samotności się nie przeczołgał.
Samotność najpierw jest tunelem życia, potem całą bezgraniczną
polaną życia”. Słowa te są idealnym kadrem pokazującym istotę
poezji Pidzik. Poezji odrzucania iluzji świata. Poezji, która jest
stachurowym tunelem do życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz