wtorek, 30 lipca 2019

Paulina Pidzik "(wejście w las)"

Czułość nad czułościami i wszystko czułość.

O poetyckim debiucie Pauliny Pidzik


W 1995 roku Edward H. Adelson, profesor prestiżowej amerykańskiej uczelni MIT, odkrył i dokładnie opisał niesamowite złudzenie optyczne nazwane „szachownica Adelsona”. Ten zacny uczony, wydawać by się mogło, w bardzo prosty sposób zarysował problem naszego postrzegania rzeczywistości. Oto za pomocą kontrastu kolorów udowodnił, że tak naprawdę wiele rzeczy nie jest tym, czym na pierwszy rzut oka się wdają. Narysował on szarą szachownicę, na której postawił zielony walec rzucający nań cień oraz zaznaczył dwa pola, jasnoszare i ciemnoszare, opisując je literami A i B. Patrząc na nie, widzimy dwa różne kolory, ale kiedy połączymy owe pola kolorem z pola A na przykład, to nagle okazuje się, że obydwa mają tę samą barwę. Ktoś mógłby zapytać, co wspólnego ma debiut poetycki Pauliny Pidzik „(wejście w las)” z obrazem szachownicy Adelsona?

Szachownica Pidzik


A no ma. I to bardzo wiele. Kiedy weźmie się do rąk tę podzieloną na trzy części książkę i kiedy trzyma się w dłoniach okładkę, ma się wrażenie, jakby była korą drzewa. Ale nie o okładkę tutaj chodzi, choć sama w sobie też jest bardzo wymownym symbolem, lecz o to co jest w środku. Wiersze tam zapisane są jak te kwadraty na szachownicy Adelsona. Kwadraty ciszy, odchodzenia, śmierci, choroby, kruchości bycia zawieszonego gdzieś pomiędzy światłem a ciemnością, życiem i śmiercią, błękitem i ziemią. A kim jest Pidzik w tym wszystkim? Jest waśnie tą linią, tym pasem koloru łączącym i demaskującym zarazem, iluzoryczność naszego postrzegania rzeczywistości. Jest bardzo odpowiedzialnym i pokornym niesłychanie, poszukiwaczem przebłysków harmonijności świata, który w jej wierszach jawi się jako żywy organizm. Jednak aby to poczuć, zrozumieć i zaakceptować, trzeba spełnić kilka warunków.

Po pierwsze trzeba zdobyć się na odwagę dostrojenia siebie do siebie samego, co nie jest takie proste, „wybiega ze mnie/ niespokojny oddech do granicy lasu/ zdejmuję sukienkę/ blizny/ drżące ciało” (sosna sarna), ani przyjemne, „przychodzą do mnie tamte noce/ milczące rzędy ciał/ powolne odbieranie oddechu/ zanikanie liści/ zapadanie w bladość prześcieradeł/ chłód przełykany po kropli” (zapowiedź) i czasem wymaga wręcz niemożliwego.

Po drugie konieczny jest pewnego rodzaju dystans do świata, co wydaje się jeszcze trudniejsze. Dystans do całej gamy atakujących człowieka z każdej strony, iście apokaliptycznych obrazów i zdarzeń, jakie funduje nam codzienność, czy tego chcemy czy nie. Trzeba zatem zmienić optykę patrzenia i zbudzić w sobie dziecięcą wrażliwość na szczegół. Takie właśnie widzenie, niemalże o kwantowej głębokości, bardzo wyraźnie widać w wejściu w las.

I po trzecie wreszcie, aby dopełniło się oczyszczenie nas samych z naleciałości „końcoświatowych” doświadczeń w nas samych, aby nastąpiło upragnione katharsis, nieodzownym warunkiem sine qua non staje się znalezienie odpowiedniego miejsca do spotkania z tajemnicą przygodności bytu. Pidzik takowe miejsce odnalazła perfekcyjnie. Miejscem tym okazał się las, z którym obcowała od dzieciństwa i w którym znalazła ukojenie i czułość matki Ziemi. To z tej czułości, z tych przytuleń, mam wrażenie, rodzą się te wszystkie intymne zapisy interakcji, pomiędzy tym kto rozumie i kocha (autorka), a tym kto jest kochany, czyli żywy organizm planety.

Mało tego, te wszystkie doświadczenia bliskości, te wszystkie uściski, utulenia, wzruszenia i zanurzenia Pidzik w tajemnicę ciszy lasu, stają się niemal, jak megalityczne kamienie Stonehenge, z których pobudowała swoją własną, prywatną i niedostępną świątynię. Świątynię, gdzie powstają najpiękniejsze modlitwy, najgłębsze dialogi jednostki w pełni świadomej swego połączenia z kosmosem. Może właśnie stąd bierze się ta powtarzalność i mantryczny wydźwięk jej poezji, zawartej w debiutanckiej książce? Może te wszystkie ucieczki w las, wcale nie są ucieczkami i formą alienacji, ale są cichym i w pełni uformowanym powrotem do praźródła, powrotem do istoty człowieczeństwa i wreszcie powrotem na łono, jakiejś bliżej nieokreślonej, wyższej świadomości?

Jedno natomiast jest pewne. Aby dobrze zrozumieć poezję Pidzik trzeba wyzbyć się, albo przynajmniej ograniczyć do minimum, pozytywistyczne patrzenie mędrca szkiełkiem o okiem. Nie jest to łatwe, bo nasza ludzka natura jednak ma ogromną skłonność do porządkowania rzeczywistości, do szufladkowania i nadawania jej jakichś sztucznych ogólności. Ale to niestety pułapka, w którą każdy z nas wpada, mniej lub bardziej świadomie. Pułapka, która niejednokrotnie determinuje nieporozumienia, zawęża pole widzenia i prowadzi do powierzchownych wniosków i niesprawiedliwych osądów. Mam takie nieodparte poczucie, że w przypadku poezji Pidzik, tak właśnie w dużej mierze się stało. Dla jednych stała się ekopoetką, dla innych tylko reżyserką przeciętnego horroru, a dla kolejnych synonimem pejoratywnego pojęcia kiczu.

Poetka milczenia i gestu.

Dla mnie jest ona poetką niewidzialnej przestrzeni, o której ona wie, że istnieje. Jest Nietzscheańskim linoskoczkiem balansującym na linie rozpiętej nad światem. Jest poetką milczenia i gestu. I wreszcie, po części, jak Stachura, jest poetką samotności i prawości, o której w Fabula rasa pisał: „Samotność jest prawością. Samotność jest najpierw prawością potem oczywistością. Jest naturalnym odsunięciem się od iluzji. Jest uświadomieniem sobie iluzji i naturalnym odrzuceniem każdej iluzji. Jest stanięciem oko w oko z czarną dziurą. Jest przerażeniem i wyzwoleniem od przerażenia. Jest tunelem do życia. Nie zna smaku prawdziwego życia, kto przez tunel samotności się nie przeczołgał. Samotność najpierw jest tunelem życia, potem całą bezgraniczną polaną życia”. Słowa te są idealnym kadrem pokazującym istotę poezji Pidzik. Poezji odrzucania iluzji świata. Poezji, która jest stachurowym tunelem do życia.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz