Wstrząsające proroctwo.
Właśnie jestem tuż po lekturze książki Yana Lianke „Sen
wioski Ding”, wydanej w tym roku (tj. 2019.) przez Państwowy
Instytut Wydawniczy. Dłuższy czas wpatruję się zamyślony w biel
karki i po raz pierwszy w życiu nie mam bladego pojęcia od czego
właściwie zacząć. A to jak się teraz czuję, idealnie oddają
słowa samego autora napisane w posłowiu: „bezradny, przygnieciony
samotnością i brakiem perspektyw, jakby porzucono mnie na bezludnej
wyspie bezkresnego oceanu , gdzie nie dolatują ptaki i nie wyrasta
nawet trawa”.
Skalę spustoszenia emocjonalnego, jaka dokonała się w mojej
głowie po przeczytaniu tej książki, można porównać do wybuchu
bomby atomowej o sile wielu kiloton. Zmieniła ona krajobraz mojej
świadomości w pustkowie, napromieniowane niewyrażalną w słowach
mocą cierpienia i niesprawiedliwości, które człowiek jest w
stanie zadać drugiemu w imię chorej ideologii.
To właśnie ta, iście szatańska ideologia tak zwanego „bogacenia
się”, tak mocno lansowanego przez rząd Chin w latach 90.,
doprowadziła do epidemii AIDS, która dziesiątkowała ludzi i
wyjaławiała całe wioski, zamieniając je w apokaliptyczną wizję
końca świata. Jednym z „jeźdźców apokalipsy” był Liu
Quanxi, szef wydziału zdrowia w prowincji Henan, który powołał do
życia firmę zajmującą się produkcją leków i poboru krwi.
Proceder z miesiąca na miesiąc miał się coraz lepiej. Powstawały
mobilne punkty krwiodawstwa w wioskach całej prowincji Henan, gdzie
pobierano krew, na której fortun dorabiali się lokalni watażkowie.
Oddzielano od niej osocze. Resztki zlewano do wspólnego naczynia, by
potem ją wtłoczyć na powrót do żył, niczego nieświadomych
krwiodawców. Krew mieszała się, a wraz z nią wirus HIV. Nikt nie
zwracał uwagi na wszelkie procedury związane z bezpieczeństwem,
liczył się tylko pieniądz i chęć bogacenia się. Koniec końców
doprowadziło to do zakażenia wielu setek tysięcy ludzi.
Głos sprawiedliwości
Dramat bezbronnych, żyjących w skrajnej biedzie, uciśnionych
mieszkańców, nie mógł pozostać bez echa. Jednym z tych, który
zaczął głośno wołać o sprawiedliwość był Yan Lianke. Nic
więc dziwnego, że władze Chin postanowiły zamknąć mu usta,
cenzurując i wycofując z rynku jego książki. „Sen wioski Ding”
jest takim właśnie przeraźliwym i przeszywającym wołaniem o
prawdę, tłumioną brutalnością totalitaryzmu, będącego piekłem
dla najbardziej niewinnych.
Długo zastanawiałem się dlaczego Lianke rozpoczyna książkę
cytatem z Biblii Tysiąclecia. Cytatem bardzo wymownym: o śnie
faraona dotyczącym, między innymi, krów chudych i tłustych i ich
wzajemnego pożerania się. Czyżby chodziło mu o pokazanie alegorii
pomiędzy biedotą prowincji, a tłustym, bezwzględnym systemem,
który bez skrupułów trawi ludzi? Być może... Choć w trakcie
lektury, bliższy byłem przekonaniu o archetypicznej konotacji
pomiędzy biblijnym Józefem, który tłumacząc sny faraona
przepowiedział klęskę suszy i głodu, a jednym z głównych
bohaterów „Snu wioski Ding”. Chodzi o dziadka Ding Shuiyanga,
którego oniryczne wizje okazywały się samospełniającymi się
przepowiedniami zagłady. Z tą tylko różnicą, że ten ostatni
poniósł sromotną porażkę, stając się poniekąd sprawcą
dramatycznych wydarzeń opisanych przez Lianke.
Cała historia rozpoczyna się w małej wiosce Ding, leżącej w
prowincji Henan, uważanej za kolebkę Chin i chińskiej kultury. To
właśnie tam swoje początki miała dynastia Shang - pierwsza
prawdziwa dynastia Chin - co w kontekście wydarzeń przedstawionych
na kartach „Snu”, nie jest bez znaczenia. Oto na nieco ponad 400.
stronach mamy kronikarski zapis znikania człowieka w
nieprzejednanych szponach epidemii i moralnego rozkładu nią
spowodowanym. Za sprawą sugestywnej perswazji dokonanej nad brzegiem
Żółtej Rzeki przez głównego bohatera, dziadka Ding Shuiyanga (
scena kiedy Ding prowadzi mieszkańców wioski nad brzeg i kopiąc
dziurę, pokazuje, że krew w ich żyłach jest właśnie jak ta
woda, nigdy się nie kończy) w wiosce zaczyna się wielki boom.
Przekonani mieszkańcy wpadają w obłęd oddawania krwi, na której
pozbawiony skrupułów, syn dziadka, Ding Hui dorabia się ogromnej
fortuny. Po kilku latach jednak zaczynają dostrzegać konsekwencje
podjętego w przeszłości ryzyka. Gorączka, bo tak nazywają
chorobę, doprowadza do tego, że zakażeni wirusem HIV organizują
autonomiczną społeczność poza terenami wioski. Gromadzą się w
szkole, gdzie mieszka ojciec miejscowego krwawego barona, bardzo
szanowany, samozwańczy profesor Ding. Pomimo choroby życie tam
toczy się tak, jak w normalnym zdrowym społeczeństwie. Mamy tam
parę kochanków, chcących zaznać choć odrobiny szczęścia w
ostatnich miesiącach życia. Dwóch intrygantów, pozbawionych
moralnych zahamowań w dążeniu do władzy, których późniejsze
decyzje doprowadzają, nie tylko szkołę, w której mieszkają, ale
również całą wioskę, do ruiny pozbawiając ją wszystkich drzew.
Dopełnieniem całości jest narrator opowiadający całą historię.
Jest nim dwunastoletni syn krwawego watażki Ding Huia, otruty w
akcie zemsty przez miejscowy, zakażony wirusem habitat. To w tej
właśnie narracji dopatruję się ogromnej tęsknoty, jaką pewnie
nosi w sobie autor „Snu wioski Ding”, za tym co czyste i
nietknięte moralnym nieporządkiem, doprowadzającym całe
cywilizacje do auto zagłady.
Głos wołającego na pustyni
Jest
jeszcze jedna postać, która przychodzi mi do głowy, kiedy myślę
o Yanie Lianke, a która, gdyby oczyścić ją z tych wszystkich
religijnych konotacji, idealnie zobrazowałaby to, kim dla nas
powinien być autor „Snu” i co chce nam przekazać tą książką.
Postacią tą jest biblijny Jan Chrzciciel. Osobowość na wskroś
bezkompromisowa, przeciwstawiająca się wielkim ówczesnego świata
i nie zważająca na ogromne ryzyko z tym związane. On nigdy nie
skupiał uwagi na sobie. Nie chciał być podziwiany, ani nie pragnął
wywoływać sensacji. Nie interesowała go wielkość, prestiż, czy
jakiekolwiek dążenie do sukcesu. Dla niego zawsze najważniejszy
był człowiek. Czyż Yan Lianke nie jest takim właśnie grzmiącym
głosem proroka, wołającego na pustyni człowieczeństwa? Dla mnie
jest. A „Sen wioski Ding” jest wykrzyczanym, z najgłębszych
trzewi człowieka, proroctwem dla całego świata. Świata zakażonego
czymś znacznie gorszym, niż AIDS. Na szczęście są ludzie, którzy
rozumieją wagę tego proroctwa. Jedną z tych osób jest Elżbieta
Brzozowska z Państwowego Instytutu Wydawniczego, której winniśmy
ogromną wdzięczność, za to, że dzięki niej możemy dziś
trzymać w rękach coś, co w przyszłości może uratować, nie
tylko nas samych, ale także świat, przed autodestrukcją. Tylko czy
pogrążone w konsumpcjonizmie cywilizacje usłyszą to nawoływanie?
Czy pędzący z prędkością światła po równi pochyłej świat,
będzie w stanie choć trochę wyhamować? Czy proroctwo Lianke
jednak wypełni się?
Rafał Kasprzyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz