czwartek, 29 sierpnia 2019

Yan Lianke "Sen wioski Ding"

Wstrząsające proroctwo.


Właśnie jestem tuż po lekturze książki Yana Lianke „Sen wioski Ding”, wydanej w tym roku (tj. 2019.) przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Dłuższy czas wpatruję się zamyślony w biel karki i po raz pierwszy w życiu nie mam bladego pojęcia od czego właściwie zacząć. A to jak się teraz czuję, idealnie oddają słowa samego autora napisane w posłowiu: „bezradny, przygnieciony samotnością i brakiem perspektyw, jakby porzucono mnie na bezludnej wyspie bezkresnego oceanu , gdzie nie dolatują ptaki i nie wyrasta nawet trawa”.
Skalę spustoszenia emocjonalnego, jaka dokonała się w mojej głowie po przeczytaniu tej książki, można porównać do wybuchu bomby atomowej o sile wielu kiloton. Zmieniła ona krajobraz mojej świadomości w pustkowie, napromieniowane niewyrażalną w słowach mocą cierpienia i niesprawiedliwości, które człowiek jest w stanie zadać drugiemu w imię chorej ideologii.
To właśnie ta, iście szatańska ideologia tak zwanego „bogacenia się”, tak mocno lansowanego przez rząd Chin w latach 90., doprowadziła do epidemii AIDS, która dziesiątkowała ludzi i wyjaławiała całe wioski, zamieniając je w apokaliptyczną wizję końca świata. Jednym z „jeźdźców apokalipsy” był Liu Quanxi, szef wydziału zdrowia w prowincji Henan, który powołał do życia firmę zajmującą się produkcją leków i poboru krwi. Proceder z miesiąca na miesiąc miał się coraz lepiej. Powstawały mobilne punkty krwiodawstwa w wioskach całej prowincji Henan, gdzie pobierano krew, na której fortun dorabiali się lokalni watażkowie. Oddzielano od niej osocze. Resztki zlewano do wspólnego naczynia, by potem ją wtłoczyć na powrót do żył, niczego nieświadomych krwiodawców. Krew mieszała się, a wraz z nią wirus HIV. Nikt nie zwracał uwagi na wszelkie procedury związane z bezpieczeństwem, liczył się tylko pieniądz i chęć bogacenia się. Koniec końców doprowadziło to do zakażenia wielu setek tysięcy ludzi.

Głos sprawiedliwości


Dramat bezbronnych, żyjących w skrajnej biedzie, uciśnionych mieszkańców, nie mógł pozostać bez echa. Jednym z tych, który zaczął głośno wołać o sprawiedliwość był Yan Lianke. Nic więc dziwnego, że władze Chin postanowiły zamknąć mu usta, cenzurując i wycofując z rynku jego książki. „Sen wioski Ding” jest takim właśnie przeraźliwym i przeszywającym wołaniem o prawdę, tłumioną brutalnością totalitaryzmu, będącego piekłem dla najbardziej niewinnych.
Długo zastanawiałem się dlaczego Lianke rozpoczyna książkę cytatem z Biblii Tysiąclecia. Cytatem bardzo wymownym: o śnie faraona dotyczącym, między innymi, krów chudych i tłustych i ich wzajemnego pożerania się. Czyżby chodziło mu o pokazanie alegorii pomiędzy biedotą prowincji, a tłustym, bezwzględnym systemem, który bez skrupułów trawi ludzi? Być może... Choć w trakcie lektury, bliższy byłem przekonaniu o archetypicznej konotacji pomiędzy biblijnym Józefem, który tłumacząc sny faraona przepowiedział klęskę suszy i głodu, a jednym z głównych bohaterów „Snu wioski Ding”. Chodzi o dziadka Ding Shuiyanga, którego oniryczne wizje okazywały się samospełniającymi się przepowiedniami zagłady. Z tą tylko różnicą, że ten ostatni poniósł sromotną porażkę, stając się poniekąd sprawcą dramatycznych wydarzeń opisanych przez Lianke.
Cała historia rozpoczyna się w małej wiosce Ding, leżącej w prowincji Henan, uważanej za kolebkę Chin i chińskiej kultury. To właśnie tam swoje początki miała dynastia Shang - pierwsza prawdziwa dynastia Chin - co w kontekście wydarzeń przedstawionych na kartach „Snu”, nie jest bez znaczenia. Oto na nieco ponad 400. stronach mamy kronikarski zapis znikania człowieka w nieprzejednanych szponach epidemii i moralnego rozkładu nią spowodowanym. Za sprawą sugestywnej perswazji dokonanej nad brzegiem Żółtej Rzeki przez głównego bohatera, dziadka Ding Shuiyanga ( scena kiedy Ding prowadzi mieszkańców wioski nad brzeg i kopiąc dziurę, pokazuje, że krew w ich żyłach jest właśnie jak ta woda, nigdy się nie kończy) w wiosce zaczyna się wielki boom. Przekonani mieszkańcy wpadają w obłęd oddawania krwi, na której pozbawiony skrupułów, syn dziadka, Ding Hui dorabia się ogromnej fortuny. Po kilku latach jednak zaczynają dostrzegać konsekwencje podjętego w przeszłości ryzyka. Gorączka, bo tak nazywają chorobę, doprowadza do tego, że zakażeni wirusem HIV organizują autonomiczną społeczność poza terenami wioski. Gromadzą się w szkole, gdzie mieszka ojciec miejscowego krwawego barona, bardzo szanowany, samozwańczy profesor Ding. Pomimo choroby życie tam toczy się tak, jak w normalnym zdrowym społeczeństwie. Mamy tam parę kochanków, chcących zaznać choć odrobiny szczęścia w ostatnich miesiącach życia. Dwóch intrygantów, pozbawionych moralnych zahamowań w dążeniu do władzy, których późniejsze decyzje doprowadzają, nie tylko szkołę, w której mieszkają, ale również całą wioskę, do ruiny pozbawiając ją wszystkich drzew. Dopełnieniem całości jest narrator opowiadający całą historię. Jest nim dwunastoletni syn krwawego watażki Ding Huia, otruty w akcie zemsty przez miejscowy, zakażony wirusem habitat. To w tej właśnie narracji dopatruję się ogromnej tęsknoty, jaką pewnie nosi w sobie autor „Snu wioski Ding”, za tym co czyste i nietknięte moralnym nieporządkiem, doprowadzającym całe cywilizacje do auto zagłady.

Głos wołającego na pustyni


Jest jeszcze jedna postać, która przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o Yanie Lianke, a która, gdyby oczyścić ją z tych wszystkich religijnych konotacji, idealnie zobrazowałaby to, kim dla nas powinien być autor „Snu” i co chce nam przekazać tą książką. Postacią tą jest biblijny Jan Chrzciciel. Osobowość na wskroś bezkompromisowa, przeciwstawiająca się wielkim ówczesnego świata i nie zważająca na ogromne ryzyko z tym związane. On nigdy nie skupiał uwagi na sobie. Nie chciał być podziwiany, ani nie pragnął wywoływać sensacji. Nie interesowała go wielkość, prestiż, czy jakiekolwiek dążenie do sukcesu. Dla niego zawsze najważniejszy był człowiek. Czyż Yan Lianke nie jest takim właśnie grzmiącym głosem proroka, wołającego na pustyni człowieczeństwa? Dla mnie jest. A „Sen wioski Ding” jest wykrzyczanym, z najgłębszych trzewi człowieka, proroctwem dla całego świata. Świata zakażonego czymś znacznie gorszym, niż AIDS. Na szczęście są ludzie, którzy rozumieją wagę tego proroctwa. Jedną z tych osób jest Elżbieta Brzozowska z Państwowego Instytutu Wydawniczego, której winniśmy ogromną wdzięczność, za to, że dzięki niej możemy dziś trzymać w rękach coś, co w przyszłości może uratować, nie tylko nas samych, ale także świat, przed autodestrukcją. Tylko czy pogrążone w konsumpcjonizmie cywilizacje usłyszą to nawoływanie? Czy pędzący z prędkością światła po równi pochyłej świat, będzie w stanie choć trochę wyhamować? Czy proroctwo Lianke jednak wypełni się?

Rafał Kasprzyk




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz